Dzień za dniem mija, nie ma co leniuchować raczej drugi raz do Laosu nie zawitamy, spróbujmy zatem atrakcji z której Vang Vieng słynął. O historii tego miejsca pisać nie będę, bo opisów tych wiele już powstało choćby wpis
migot.
Postanowiliśmy spłynąć dętką po rzece i zobaczyć słynne imprezowanie, atrakcję zakupiliśmy w pobliskim biurze. Ceny umiarkowane, podjechał po nas pickup, pojechaliśmy po dętki wielkości takiej że nasze cztery litery się łatwo w środku zmieściły. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze paru chętnych.
Po niecałej półgodzinie dojechaliśmy do punktu startowego za miastem lub przed jak kto woli, wysiadka, krótka instrukcja co i jak, czyli gdzie są bary, ile ich jest i najważniejsze gdzie koniec spływu. Wsiadamy na dętkę i zaczyna się leniwy, ale to leniwy spływ z prądem w kierunku miasta. Woda dość rześka, ale słońce grzeje jest OK, wody tak od kolan w porywach do pasa. Generalnie płytko trzeba uważać, aby tyłkiem po kamieniach nie poszorować.
Płyniemy pierwszy bar, ale tu się nic nie dzieje, nic żadnych szaleństw, Płyniemy dalej z daleka słyszymy muzykę i na dość wysokiej skarpie na brzegu widać klepisko, a na nim tłum młodych ludzi bawiących się na całego. Godzina czternasta, a tu wszyscy w stanie wskazującym na spożycie i to spore spożycie. Muza wali, piwo się leje tłum półnagi szaleje, jest impreza. To po piwku jednym drugim i trzeba spływać dalej. Ten bar był jedynym czynnym w czasie naszego spływu, dalej nic się specjalnego nie działo, pod koniec zrobiło się nawet nudno. Dopłynęliśmy do punktu końcowego, wysiadka i do naszego resortu doszliśmy z buta.
Chwila relaksu i na kolacje udaliśmy się do Happy Mango Thai Restaurant, które możemy zarekomendować.