Śpimy prawie do 10, o mało co nie spóźniliśmy się na śniadanie.
Aby nasza wyprawa miała także charakter edukacyjny postanawiamy odwiedzić farmę jedwabników. Kompleks świątynny już zwiedzaliśmy trzy lata temu, powtórki nie przewidujemy teraz nasz pobyt w Siem Reap to aklimatyzacja i aprowizacja przed wyspami.
Łapiemy tuk-tuka i za 10 $ dojeżdżamy na farmę. Tam oglądamy jak w trudzie i znoju powstaje jedwab od larwy do szalika, wstęp za friko, na koniec tylko trzeba przejść przez strefę komercyjną. Odnosimy wrażenie, że cały ten pokaz żmudnego procesu ma usprawiedliwiać wysokość cen w przy zakładowym sklepiku, żeby nie było jeden szaliczek nabyliśmy. Później zakupy na Old Market. Trzeba kupić co nam brakuje, jakiś faktor do opalania, DEET na komary, a przy okazji koszulki, szaliki i inne bzdury. Wieczorem na kolację panowie chcieli street food, ale panie jak zobaczyły szereg garów przy ulicy z niezidentyfikowaną zawartością to wymiękły, więc street foodu nie było. Pojechaliśmy do knajpki Mie Cafe, o której przeczytałem na którymś z blogów, było nawet smacznie, ale porcje malutkie. Jak dla mnie knajpka z tych z pretensjami, o przepraszam z ambicjami. Ceny nieco wyższe niż w okolicach Pub Street. Po drodze mijamy galerię T1, której budynek mocno nas zaintrygował, jeszcze w khmerskiej galerii handlowej nasze panie nie były. Chcieliśmy ją eksplorować, ale niestety gdy wracaliśmy z kolacji galerię już zmykali, nie zostało nic innego jak udać się na spoczynek.