Dzisiejszy dzień to laba, kompletna i niczym niezmącona laba, czy jak to się dzisiaj chillout no może nie do końca, bo leżak obok leżaka przy plaży inni też tu są.
Basen, bar, plaża, leżak, wi fi, i tak w kółko pogoda ok. przeważnie słonecznie od czasu do czasu jakieś chmury przemkną przez niebo. W tegorocznym turze nie mamy powodu narzekać na pogodę, może idealna nie jest (czyli wg. pań czyste słońce), ale w końcu jesteśmy w tropikach, a nie na pustyni w Egipcie.
I tak do wieczora, wieczorem wynajmujemy skutery na dwa dni za 150 K za dzień, bez zbędnych formalności jak w Tajlandii, żadnego pokazywania, a już absolutnie zostawiania jakichkolwiek dokumentów. Prosta umowa podpis i gotowe.
Skoro mamy rumaki to w drogę w dwie pary jedziemy na kolację na nocny targ w Duong Dong ruch wreszcie jak u ludzi, znaczy prawostronny. Po drodze wizyta na stacji benzynowej zatankowanie do pełna i po kwadransie jesteśmy na targu. Takiego, bogactwa owoców morza i to zarówno w ilości jak i różnorodności nigdzie jeszcze do tej pory nie widziałem. Węże, węgorze, skorupiaki, stawonogi, raki, homary i ryby, ryby, ryby gatunków wszelakich. Problem co tu wybrać, w końcu bierzemy po krewecie i kawałku ryby (jesteśmy monotematyczni znowu Red Snaper). Obfitość wielka, ale sposób przyrządzenia średni oczywiście grill i do tego sosik w postaci limonki, którą należy wycisnąć do soli pomieszanej z pieprzem. Jak na razie kuchnia wietnamska nas nie powala albo po prostu nie mamy szczęścia. Zjedliśmy, pokręciliśmy się po targu, targ jak targ typowe miejsce dla turystów żarcie, chińskie mydło i powidło, a także to z czego Phu Quoc słynie czyli miód, pieprz i sos rybny.
Wracamy do hotelu umawiamy się z resztą wycieczki na jutrzejszą eksplorację wyspy skuterkami, para z pechem do skuterków rezygnuję zostają w resorcie.