Kolejny raz podczas tego wojażu wstajemy wcześnie rano, dziś w planie mamy śniadanie na łódce w trakcie oglądania targu na wodzie Cái Rang.
Wsiadamy na łódkę przy domu Susan płyniemy do centrum CanTho wysiadamy, tu czekają na nas dwie taryfy, którymi dojeżdżamy do następnej przystani, gdzie wsiadamy całą ósemką do kolejnej łodzi. Płyniemy na targ, tam przepływamy kolejno koło nazwijmy to sekcji, czyli grup łodzi załadowanym owocami i warzywami, mijamy łodzie z arbuzami, ananasami, kapustą i inną zieleniną. Do tych łodzi przypływających z głębi delty podpływają małe łódki zaopatrujące później stragany w mieście. Jest to ponoć największy targ w tej części Wietnamu, ale wielkie to, to nie jest. Przepływamy wzdłuż targ, raz, drugi i z powrotem, czas na śniadanie. Susan zbiera od nas zamówienia, kto kawę, kto herbatę, kto zupkę Pho, a kto bagietkę ze świńskimi skórkami. Zamówienia zebrane i podpływają do nas łódki jedna z napojami, druga ze zupką i bagietkami. Obie łódki są obsługiwane przez panie, czepiają się naszej łódki hakami jak do abordażu i wydają jedzenie. Kawa pyszna tak, że bierzemy po jeszcze jednej, bagietki ze świńskimi skórkami trochę średnio, co chwilę jakaś skórka ląduje w wodzie, zupa Pho ok. Zaliczamy jeszcze po połówce ananasa tak świeżego, że aż sok cieknie po gębie. Po śniadaniu kierujemy się do wytwórni makaronu ryżowego tu już jest komercyjnie kupa innych łódek i no może nie tłumy, ale sporo luda. Zajęcia praktyczne z robienia gluta ryżowego, następnie upieczenie z niego wielkiego cienkiego naleśnika, który później ląduje w maszynce tnącej i mamy makaron. I nadszedł czas na ostatni punkt programu, czyli sad owoców tropikalnych. Do łodzi i płyniemy do sadu, tu również sporo turystów, ale nie tłumy. No to mamy okazje zobaczyć, jak rosną te dary natury, które do tej pory widzieliśmy na straganach, tak więc widzimy krzaczki i drzewa na których rosną dragonfruit (rośnie na kaktusie), mango, papaja, pieprz, jackfruit, kakao i kilka innych. Później konsumpcja owoców, zielona herbatka i chwila komercji, czyli handel obnośny chińskim badziewiem, za chińszczyznę dziękujemy. Tour z Susan zbliża się do końca, płyniemy do centrum Can Tho, po drodze zmieniając łódkę na środku rzeki, na pierwszej padł silnik. Susan odstawia nas na mini dworzec autobusowy, dostajemy od Susan karteczkę dla kierowcy z namiarami po wietnamsku na nasz hotel w Rach Gia, który będzie naszym domem na dzisiejszą noc. Żegnamy się z Susan wsiadamy do busika, który nas wiezie do dworca głównego, tam kupujemy bilety, znowu spotykamy się z bezczelną próbą oszustwa za bilety płacimy 880 K dongów daję 1000 K, a dostaję 50 K reszty na moją uwagę kasjer coś zaskrzeczał, pomachał rękoma i wydał prawidłową resztę.
Trzy godzinki jazdy jesteśmy w Rach Gia, tu znowu przesiadka do busika, pokazujemy kierowcy kartkę od Susan kiwa głową, że ok. Za jakieś 20 minut jesteśmy w hotelu. Pół godziny na odświeżenie i w miasto coś zjeść, idziemy do knajpy, którą nam polecił recepcjonista z hotelu Kiet Hong, którego jesteśmy gośćmi. Zjedliśmy w Quán Ốc 164 naprzeciwko centrum handlowego, w knajpie obsługa ni w ząb angielskiego, także zamówienie odbyło się na migi, dostali co zamówili głównie ślimaki, małże i inne skorupiaki dupy nie urwało, parę tigerów na dokładkę co by się przyjęło. W centrum handlowym robimy zaopatrzenie na dzisiejszą noc, jedyną w tej mieścinie, czyli zieloną. Impreza tak się rozwinęła, że trzeba było dokupić dolewkę. Tutaj skorzystaliśmy z ciekawej opcji z oferty hotelu, mianowicie darmowe taxi z i do hotelu, do godziny 22.00 zawiozą Cię i przywiozą z miasta gdziekolwiek będziesz. Nawet razem z kluczem dostajesz telefon przez który możesz wezwać hotelowe taxi. Opcja wykorzystana zapasy uzupełnione i od razu wykorzystane.
Trzeba iść spać, jutro rano trzeba znowu wstać, część ekipy zaczyna marudzić co za urlop jak zrywka codziennie rano.
Idąc na popas kupiliśmy bilety na prom do Phu Quoc, koszt 300 K, w oficjalnym biurze linii promowej, a 50 m dalej można było kupić te same bilety za 280 K w agencji turystycznej