To będzie długi wpis, ale dużo się działo
Znowu pyszne śniadanie, zabieramy graty z pokoi i zamawiamy Taxi na dworzec autobusowy, a właściwie to mini dworzec autobusowy. Tutaj rozpiszę się bardziej na temat komunikacji autobusowej w Wietnamie (przynajmniej tej części Wietnamu w której byliśmy, czy całym nie wiem), ponieważ trochę mnie to zdziwiło, a opisach się z tym nie spotkałem. Instrukcje co i jak gdzie mamy jechać i co zrobić, gdzie wysiąść dostałem wcześniej od Susan na Whatsapp włącznie z komunikatami w języku wietnamskim, które mamy pokazać kierowcy w autobusie.
Po całym Ho Chi Min rozsiane są nazwijmy to mini dworce autobusowe, są punkty, gdzie zbierają podróżni i można kupić bilety autobusowe, jest też poczekalnia. I do takiego punktu dojechaliśmy taxi, mieliśmy zapłacić ok 50 K dongów, zapłaciliśmy 100 K, ale nie o to chodzi. W punkcie pani mówi, że pojedziemy autobusem sypialnym upewniamy się tylko czy nazwa przystanku w Can Tho to naprawdę jest to i czas podróży jest właściwy, czyli 3 godziny. Pani ze zdziwieniem mówi, że wszystko się zgadza. My również zdziwieni czemu mamy jechać w godzinach 9-12 rano w dzień autobusem sypialnym, cóż co kraj to obyczaj. Wracając do autobusów mini dworce są rozsiane po całym Ho Chi Min, z których pasażerowie są busikami dowożeni do głównych dworców, gdzie wsiada się w duży autobus do miejscowości docelowej. W zależności od miejscowości docelowej należy znaleźć właściwy mini dworzec, nie z każdego mini dowożą na każdy główny. Sens to ma, jeśli weżniemy pod uwagę permanentny stan zakorkowania ulic w Ho Chi Min, busikiem szybciej i sprawniej dostaniemy się na obrzeża miasta, gdzie ulokowane są główne dworce autobusowe, niż gdyby mielibyśmy jechać dużym autobusem.
Bilety kupione, po chwili ładują nas w busika i wiozą do dużego autobusu. I tu zaskok rzeczywiście sypialny. Wsiadanie prawie w biegu autobus jedzie powoli a ludziska do niego wsiadają, za nim następny podobnie, pewnie przypadek, ale tak to wyglądało. W autobusie trzeba zdjąć buty i wrzucić do kosza w zamian dostajemy klapki pokładowe. Autobus sypialny, ale pierwszy raz w życiu widziałem takie cudo. Trzy rzędy dwupiętrowych łóżek, rzędy przy oknach i jeden w środku, wyciągnąć się raczej trudno, ale ze zgiętymi kolanami spokojnie można leżeć.
Oprócz kierowcy jest także kierownik autobusu dba, aby wszyscy zamienili swoje obuwie na kapcie pokładowe, rozdaje wodę dba także aby piętro górne nie było uciążliwe dla piętra dolnego, czyli nóżki trzymać na swoim łóżku. Pokazuję kierownikowi info od Susan kiwa głową, że wie o co chodzi i jak domniemuję wysadzi nas we właściwym miejscu.
I tak półleżąc, półspiąc ni to czytając ni to słuchając docieramy do Can Tho, gdzie ma na nas czekać Susan. Wysiadamy a tu Susan nie ma, ale mija pięć minut i jest.
Oddajemy inicjatywę w jej ręce, zaczyna się "Can Tho Touring with Susan" w wersji dwudniowej.
Dzień pierwszy zaczyna się na przystanku autobusowym od posiłku, potem wsiadamy do dwóch łódek i płyniemy. Przystanek jest zarazem przystanią.
Kolejno zwiedzamy szkółkę sadzonek (pomidory, kapusta, kabaczki itd..), które później są sprzedawane rolnikom. Sadzonka jest uprawiana w mieszaninie błota z Mekongu z popiołem z łupin ryżu, od wysiania nasiona do gotowej sadzonki mijają dwa tygodnie. Codziennie są podlewane wodą z rzeki. Oglądamy wiekowe maszyny do oczyszczania ryżu z łupin, następnie płyniemy na targ kupić produkty na kolację. Do wyboru mamy wieprzowinę, która na straganie nie wzbudza naszego zaufania, żywy drób, który może być za chwilę martwy, sprawiony i wylądować w naszym koszyku. Decydujemy się na rybę, na kolację będziemy mieli wężogłowa, który teraz pływa w misce po chwili dostaję w łeb i ląduje w naszym koszu. Do tego bakłażan i zielenina. Po zakupach płyniemy oblukać lokalną świątynię buddyjską, dostajemy też porcję informacji o buddyzmie. Obok świątyni oglądamy jeszcze pola ryżowe z ryżem w różnych fazach wzrostu i widzimy różne inne dary które oferuje pole ryżowe, a są to jadalne ślimaki, ryby i szczury ryżowe, które są nam oferowane na kolację, ale jednak rezygnujemy z tej nie wątpliwej okazji.
W końcu dopływamy do domu rodziców Susan, gdzie zaznajemy relaksu w ogrodzie na hamakach, popijając wodę z kokosa i konsumując tropikalne owoce.
Wieczorem mamy lekcję robienia sajgonek i dostajemy kolację, trochę wina ryżowego, podglądanie świetlików w ogrodzie i lulu.
Warunki lokalowe typowo wiejskie z małym wyjątkiem w trzech pokoikach jest klimą.
O Susan wyczytałem na jednym z blogów, były namiary więc napisałem i tak się dogadałem.
Jak ktoś chce to znajdzie Susan
tu