Niespieszny poranek, pyszne śniadanie w hotelu, później z buta na Ben Thanh Market, tu się rozdzielamy. Dajemy sobie 2 godziny na eksplorację, Po dwóch godzinach każdy ma jakieś łupy, a to spodenki, a to okulary, a to zegarek itd. Później lunch z owoców morza małże, ślimaki, przegrzebki, ostrygi.
No i oczywiście spotykamy z ulicznym Sajgonem, czyli morze skuterów na ulicach. Ponoć każdy Wietnamczyk ma swój skuter stąd taki ogrom ich na ulicach, robi wrażenie. Od razu w oczy rzuca się dysproporcja pomiędzy ilością samochodów, a skuterów powód oczywisty na samochód to przeciętnego Wietnamczyka jeszcze nie stać, a na skuter już tak.
Przejście przez ulicę - tak, nie jeden raz opisywane, ale opiszę jeszcze raz własnymi słowami. Na początku strach, obawa, ale nie ma co trzeba przejść. No to go, pierwszy raz ostrożnie, bojaźliwie, nieśmiało, następny raz bez obaw na pewniaka.
Wygląda to tak, że trzeba iść pewnym krokiem, a skutery omijają Cię jakbyś szedł brodząc w wodzie a opływała Cię ławica małych rybek, która otacza Cię dookoła, ale żadna nawet Cię nie muśnie. O taka symbioza ruchu ulicznego. Idź bądź przewidywalny, uważaj na innych, a inni będą uważać na Ciebie.
Po drodze plac z pomnikiem Ho Chi Mina, musowo kawa po wietnamsku na placu z pomnikiem w knajpie na ostatnim piętrze w jednej z okalających plac kamienic. Jakieś centrum handlowe.
Ustalenie planów na jutro, na początku była to wycieczka po Sajgonie, którą można było zakupić w hotelu, a którą zamieniliśmy pod wpływem opinii recepcjonisty na wycieczkę do świątyni Cao Dai i tuneli Cu Chi koszt 15$/osoba.
Wieczorem wypad na piwo, ale zrezygnowaliśmy z ulicy Bui Vien jako mimo wszystko zbyt głośnej, idąc w stronę rzeki, a właściwie już wzdłuż rzeki trafiliśmy do knajpki, gdzie byli sami miejscowi. Głośno tam też było, ale tylko wewnątrz na zewnątrz zaskakująco spokojnie. Wypiliśmy po kilka LARUE, wciągnęliśmy zupkę Pho niektórzy żabkę na ciepło i tak po północy wylądowaliśmy w hotelu.