Wstajemy rano, śniadanie hotelowe takie sobie, wychodzimy przed hotel, łapiemy tricykla i jedziemy na dworzec autobusowy San Jose, tak jak nam powiedziano przy załatwianiu promesy wstępu do parku podziemnej rzeki. Przyjeżdżamy na dworzec, a tam niemiłe zaskoczenie, nie ma biletów na autobusy i busy jadące do Sabang, wszystko wykupione i to znacznie wcześniej. No to jesteśmy w kropce powinniśmy dotrzeć do Sabang do godziny 13, tak jak to mamy na promesie, a tu nic nie jedzie. Widząc zdezorientowanych białasów podchodzi do nas gościu i proponuje taxi, ale cena kosmiczna, zastanawiamy się, przylecieliśmy na drugi koniec świata i być może już tu nigdy nie wrócimy, nie ma co trzeba bulić, ale potargujmy się, no i zaczyna się polka, długo to trwało, ale się udało dostaliśmy cenę dla nas strawną i skrzyżowanie dzipneja z traktorem dla naszej wyłącznej dyspozycji.
Pojazd na podjazdach charczał jakby się miał rozpaść, ale w dobrą godzinę podziwiając po drodze zielone krajobrazy Palawanu docieramy do celu.
Tutaj mieliśmy okazję poznać filipińską organizację pracy, zanim dotarliśmy do miejsca skąd wypływają łodzie z zwiedzającymi, zostaliśmy obsłużeni przez 9 osób. Po kolei, wchodzimy do biura gdzie wystawiają bilety, za dwoma stołami siedzi 6 osób, trzy odbierają promesy, 2 coś notują i wypełniają szósta kasuje należność i otrzymujemy bilet, następnie idziemy na nabrzeże skąd odpływają banki do samego ujścia, tu siedzą dwie panie, które kasują za przejazd banką, dają numerek i każą czekać. Siadamy na plastikowych krzesełkach i czekamy na wywołanie numeru naszej łodzi, po dobrym kwadransie wywołują nasz numer, wsiadamy do łodzi i płyniemy. Po niecałej półgodzinie dopływamy do plaży wysiadamy, panowie z łodzi proszą abyśmy zapamiętali numer łodzi, bo tą samą będziemy wracać do Sabang.
Dochodzimy do punktu zbornego, oddajemy bilety, dostajemy kapoki i kaski, i znowu czekamy na łódkę którą popłyniemy na zwiedzanie.
Tym razem, czekanie trwało dłużej prawie godzinę, w tak zwanym międzyczasie małe zamieszanie wywołało pojawienie się warana, który podreptał z lasu do rzeki i spokojnie odpłynął, nie zwracając uwagi na wariujących dookoła ludzi robiących zdjęcia.
Wreszcie wsiadamy i ruszamy, płyniemy niecały kilometr w głąb jaskini i zawracamy. Na łódce jest przewodnik, który wiosłując udziela informacji o zasoleniu, podaje nazwy formacji skalnych stworzonych przez naturę itp.
Jak dla nas warto zobaczyć, ale żeby od razu cud natury to chyba nie.
Wracamy banką do Sabang, chcieliśmy coś zjeść, ale nie było za bardzo gdzie, więc kupiliśmy suszone mango i to musiało starczyć.
Znowu mieliśmy problem ze znalezieniem transportu. ta sama historia co przy wyjeździe nic nie jedzie, jest wprawdzie autobus który jedzie prawie trzy godziny i wygląda jakby przyjechał ze szrotu załadowany na dachu dwoma warstwami styropianowych skrzyń pełnych ryb i innych skarbów morza, z których ciekła woda do wnętrza pojazdu o zapachu wiadomym. Nasze panie postawiły stanowcze veto nie jedziemy, możecie sobie nie jechać, ale to jedyny transport na jaki możemy liczyć. I tym razem dopisało nam szczęście, nagle widzimy, że autobusu wyskakują ludzie i biegną do busa, my za nimi.
Nie wiadomo skąd, ale znalazł się wolny bus jadący do Puerto Princesa, wskakujemy jako ostatni więcej ludzi nie dało się upchać, w niecałą godzinkę docieramy na miejsce wysiadamy przy Robinson Mall, gdzie zjadamy porządny obiadek i pijemy porządną europejską latte, zrobioną po filipińsku, czyli do zrobienia jednej kawy potrzeba sześciu osób, a niech tam przynajmniej walczą z bezrobociem na swój sposób.
Potem do hotelu pakowanie, jutro rano startujemy do Bangkoku via Cebu.