Transfer zajął nam prawie cały dzień. Rano w Puerto Princesa, wieczorem w Bangkoku.
Wstajemy rano, śniadanko, a po czekał już na nas gratisowy Van zamówiony przez hotel ( był w cenie pokoju, o czym nie wiedzieliśmy i którego nie zamawialiśmy ) i na lotnisko.
Odprawa, obowiązkowa opłata wylotowa, wsiadamy i po godzince jesteśmy na Cebu ( linie Cebu Pacific z konkursami na pokładzie, wygrałem zawieszkę na bagaż w konkurencji kto pierwszy pokaże prawo jazdy ).
Mamy ponad trzy godziny oczekiwania.
Przenosimy się z lotniska krajowego na międzynarodowe, kręcimy się po straganach do hali odpraw wejść nie możemy bo jeszcze za wcześnie. I dobrze bo przed bramką można coś zjeść, kupić po w miarę normalnej cenie. Za bramką koszmar, ceny lotniskowe zawsze są wysokie, ale tu drożej niż wszędzie indziej.
Odprawa, która ciągnęła się w nieskończoność, opłata wylotowa wysokości 550 PHP, lecimy, znowuż konkursy, bez większych przygód lądujemy w Bangkoku na lotnisku międzynarodowym, tu już wiemy co i jak, odbieramy bagaż idziemy na parking hali odlotów łapiemy taxi za 300 THB na ulicę rambutri, lokujemy się w dobrze nam znanym New Siam Riverside za 1400 THB/noc ze śniadaniem.
Rzucamy graty i idziemy na rambutri zjeść wreszcie coś za czym tęskniliśmy Tom Yum Gong
( próbuję ją przygotować w Polsce i pomimo, że mam większość składników oryginalnych za buddę nie mogę dostać tego smaku), chcemy wymienić kasę, niestety kantory już pozamykane i trzeba skorzystać z bankomatu, opłata za wypłatę 150 THB (ostatnio czytałem na jednym z blogów, że w okolicy Kao San jest bankomat nie pobierający prowizji).
Filipiny (ten skrawek, który widzieliśmy ) przyrodniczo cudny, ludzie przyjaźni, ale tu w Bangkoku czujemy się wreszcie spełnieni wyjazdowo. Może dlatego, że jesteśmy tu już kolejny raz, a może rzeczywiście to miasto ma w sobie coś.
No i oczywiście Chang, zimny Chang, niech sobie piszą, że są to siki dla farangów, ale siadając przy stoliku na rambutri, jedząc Tom Yum, popijając zimnego Changa czujemy błogość i pełnię zadowolenia.