Dzień rozstania, mamy busa o 8 rano spod resortu. Spakowani idziemy na śniadanie, śniadanie jest serwowane przy recepcji, która się mieści przy ulicy. Ze znajomymi pożegnaliśmy się juz wczoraj co by ich z rana nie niepokoić. Ale i tak Jerrry przyszedł się pożegnać, a może przy okazji zjeść śniadanie w spokoju. Co do śniadań to wypasu może nie było, ale zawsze było coś na ciepło, curry, pad thai, czy inny ryż lub makaron, do tego kawa, herbata, pseudo sok jajka każdego dnia w innej postaci, chleb w postaci waty tostowej i dżem. Zjeść było co, aczkolwiek bez szaleństwa.
Jerry z towarzystwem mają wyjazd do Bangkoku o 12.
Bus przyjechał punktualnie wsiedliśmy, jazda na prom tym razem bez kolejki i z jednym przystankiem po 4 godzinach wylądowaliśmy w Donsak pier. Kierowca nas wysadził kupił bilety na prom i pokazał wiekową pesudo-ciuchcię spalinową która ma dowieźć nas na prom.
Ciuchcia ruszyła przejechała z 500 metrów i jesteśmy na przystani, niestety prom którym mamy płynąć ma prawie godzinę opóźnienia i tak dobrą godzinę już mieliśmy do czekania, czyli dwie godziny postoju.
Od początku tegorocznego wojażu wszędzie dookoła słyszymy język polski, dużo nas w tej Tajlandii i fajnie może wreszcie doczekamy się jakiś bardziej sensownych lotów do Bangkoku w końcu bez przesiadek. Nie było dnia żebyśmy nie spotkali rodaków.
Wreszcie okrętujemy się na prom i 2,5 godzinach jesteśmy na Phangan, obskoczeni przez naganiaczy dajemy się nagonić i za 100 THB o głowy docieramy do Morning Star Resort.
Tutaj pan daję nam kartkę i każe napisać nazwisko, więc biorę kartkę i patrzę a dwa poprzednie nazwiska wyglądają znajomo -ski, nasi też tu są.