Rano ładujemy się do busa i w drogę najpierw pływający targ, ale zanim targ zatrzymujemy się na farmie storczyków i manufakturze wyrobów z palmy kokosowej, krótki pokaz na temat biologii palmy i tego co można z niej zrobić. Oczywiście wielka zachęta, aby coś kupić, nic nie kupujemy, przystanek był nam jak najbardziej na rękę bo wieczorny pad thai jeszcze działał na nasze organizmy. Najładniejsza była farma storczyków od koloru do wyboru, storczyka też nie kupiliśmy.
Dojeżdżamy do Damnoen Saduak, w menu wycieczki mamy chwilę na samodzielną eksplorację, później rejs po kanałach. Sam targ miejsce mocno turystyczne, handlu dla zwykłych Tajów to już chyba dawno zaprzestano, choć trafiliśmy na łódkę z stoiskiem mięsnym, no to chyba nie do końca. Nadszedł czas na rejs po kanałach to już było ciekawsze, wpłynęliśmy w sieć kanałów pośród zabudowań zamieszkanych przez zwykłych Tajów. Można było podglądnąć ich zwyczajny dzień - dla nas to egzotyka - wyjść z domu i wsiąść na łódkę aby coś załatwić.
Na końcu trafiamy na farmę węży i zabudowania świątynne spokojnie koegzystujące obok siebie buddyjskie i chińskie.
Znowu do busa i jedziemy do Kamchanaburi, tam oczywiście most. Most jak most zwykły taki, ale sława światowa dzięki książce i filmowi. Choć to historia nie do końca prawdziwa.
Obowiązkowa sesja zdjęciowa, następnie zwiedzamy muzeum drugiej wojny światowej, tam natykam się na foto dotyczące Polski, zamieszczam poniżej podpis pod zdjęciem trochę mnie zdziwił, a może źle przetłumaczyłem. Muzeum w stylu tajskim czyli trochę szmirowato wieś tańczy, wieś śpiewa.
Po dawce historii jedziemy do świątyni tygrysa, tu mały zonk, za wstęp trzeba płacić dodatkowo i to 500 THB od osoby, a my święcie przekonani, że mamy w cenie wycieczki. Nie pierwszy to nasz i nie ostatni zonk podczas całego wojażu. No cóż jak już jesteśmy, to trzeba odżałować. Włazimy na teren świątyni idziemy do tygrysów, tam instruktaż co i jak, każdy z nas dostaje opiekuna w postaci wolontariusza, który prowadzi nas za rączkę i mówi co i jak, do tygrysa tylko z tyłu i w takiej odległości, że nawet jakby się zerwał to nas nie dziabnie ani kłem, ani pazurem bo nie pozwoli mu na to długość łańcucha.
Tygrysy robią wrażenie zaspanych ( dziś wiadomo, że były naćpane no i samej świątyni już nie ma ). Można sobie fundnąć solową sesję zdjęciową z tygrysem za jedyne 1000 THB. Kolejnymi atrakcjami jest możliwość nakarmienia tygrysiątka mlekiem z butelki, oczywiście za dodatkową opłatą. I na koniec zdjęcie z tygrysem który stoi na nogach, bo do tej wszystkie leżały na ziemi. Wygląda to tak idzie mnich i prowadzi tygrysa jak psa na spacer, a za nim gęsiego farangi chętni do zdjęcia idą tworząc dość długiego węża. na sygnał podchodzi chętny do mnicha kładzie rękę na grzbiecie tygrysa, a wolontariusz cyka zdjęcie jego aparatem i tak jeden, drugi, trzeci i to w tempie. My też takie fotki mamy.
Czy warto było?
Wówczas wydawało nam się że tak i to bardzo, dziś ( 2016-10-17) na pewno nie, ale wiemy trochę więcej niż wtedy o tym miejscu.
Dobre trzy godzinki powrót do Bangkoku po changu na sen i spać.
Jutro zwiedzamy Bangkok pałac królewski i życie nocne.