Obejrzanych świątyń nie będę opisywał, opiszę tylko moje wrażenia i refleksje związane ze zwiedzaniem.
Startujemy wcześnie rano, aby zdążyć na wschód słońca nad Angkor Wat, nie żeby koniecznie zaliczyć to zjawisko, robimy uprzejmość koledze, który w związku z wojażem nabył Hero 4 i szaleje z kamerką. Z opisów wiemy, że ciżba ludzka będzie spora i była spora, ale nie aż tak jak myśleliśmy. Wschód słońca nakręcony, fotki cyknięte idziemy zwiedzać.
Kompleks jest spory, tak że tłum się rozprasza i nie przeszkadza tak bardzo w kontemplacji wytworów dawnych cywilizacji. Spokojnie przemierzamy korytarze świątyni, są tabliczki informujące o kierunku zwiedzania, czasem są pomocne, a czasem mylące, także pożytek z nich średni.
Świątynia robi wrażenie, zmusza do myślenia co kierowało tymi ludźmi, u nas budowle z drewna, a tu proszę, proszę.
Angkor Wat zdobyty, wracamy do bramy wejściowej, spożywamy śniadanie jakie dostaliśmy rano na wynos z hotelu. Świeża kawa do tego z jednego z licznych stoisk mobilnych.
Dzień wcześniej uzgadnialiśmy z naszym tuk-tukowcem. że pojedziemy trasą grand circuit ( jest jeszcze trasa small circuit) i tak też pojechaliśmy, przynajmniej tak nam się wydawało, obydwie trasy początkowy przebieg mają taki sam.
Pojechaliśmy zgodnie z kierunkiem trasy, choć spotkaliśmy się z dość często z wpisami radzącymi jazdę w kierunku przeciwnym, aby uniknąć tłumu innych zwiedzających, że tak powiem współzwiedzających.
Nastała kolej na Angkor Thom, czyli Bayon, Baphuon i Phimeanakas, taras słoni ....
Świątynie w całkiem innym stylu i również zachwycające.
Pomimo staranniejszego niż w poprzednich wojażach przygotowania teoretycznego do tej wyprawy, okazało się one za słabe do samodzielnego zwiedzania. Wprawdzie są tablice informujące przy poszczególnych świątyniach, ale jak dla mnie są one nie wystarczające.
Jak pisałem w poprzednim wpisie, co trzeci w Siem Reap to polak, potwierdziło się to również w trakcie zwiedzania kompleksu.
Wśród ruin Bayon natknęliśmy się na wycieczkę rodaków z polskim przewodnikiem panią Zosią, do której na jakiś czas się dołączyliśmy i skorzystaliśmy z wiedzy pani Zosi ( tak za friko, sorry pani Zosiu).
Mimo, że ludzi dużo w ogromnie kompleksu jakoś nam to nie przeszkadzało, zwiedzanie tej części kompleksu zajęło nam kilka godzin.
Rola naszego kierowcy jako przewodnika sprowadzała się do podwózki do kolejnych obiektów i wskazaniu kierunku zwiedzania: macie iść tam i tam, ja będę czekał w tamtym miejscu.
Angkor Thom spenetrowany jedziemy dalej mijamy bramę wolności, dwie mniejsze świątynie będące w tym samym miejscu po obu stronach drogi, następnie docieramy do Ta Kheo i tu mi coś zaczęło nie pasować. Wyciągam komórkę włączam nawigację i patrzę, że jedziemy trasą small, a nie grand uznaliśmy jednak, że nie ma sensu się czepiać naszego kierowcy bo jest dość późno, a przed nami Ta Prohm.
Ta Prohm czyli świątynia która walczy z pochłaniająca ją przyrodą, mająca być wisienką na torcie ( tu sprostuję małą nieścisłość w trasie grand nie ma tej świątyni jest tylko w small, ale mieliśmy do niej zboczyć w pierwotnych założeniach) miała być wisienką, ale okazało się że tort jest pełen wiśni.Tutaj niestety popularność tego miejsca dała znać tłumy niemożebne, masakra, ścisk jak w metrze w godzinach szczytu, nawet przepiękne okoliczności przyrody z trudem to rekompensują.
Przed nami jeszcze jeden punkt trasy Banteay Kdei jednak ta świątynia nie robi takiego wrażenia, nie żeby gorsza po prostu nastąpił przesyt wrażeń. Ludzi tu nie było prawie wcale można było się nacieszyć samotnością w tych pięknych okolicznościach.
Chciałem jeszcze pojechać do świątyni Neak Pean, ale towarzystwo postawiło veto, poza tym nieuchronnie dochodziła godzina 17, o której kompleks świątynny zostaje zamknięty.
Podjechaliśmy jeszcze na obiad do knajpki w okolicach Srah Srang, którą polecił nam nasz tuk-tukowiec, ceny raczej wysokie ( może miał układ z knajpą, a niech ma ), ale postanowiliśmy zostać, jedzenie ok.
Wracamy do Siem Reap, krótkie odświeżenie w hotelu idziemy na Pub Street na kolację i do agencji turystycznej załatwić wycieczkę do wioski na palach i transfer na Ko Kut ( Koh Kood ).
Na kolację fundnęliśmy sobie coś co się nazywa Khmer BBQ, czyli miska na glinianym palenisku w otworze zrobionym w stoliku, miska z cyckiem na środku na którym leży kawałek słoniny jak na wyspie, dookoła otoczony wodą do tego dostaje się różne kawałki mięsa ( min może być krokodyl, wąż, kangur dla ciekawych nowych wrażeń ). Oprócz mięsa jest także zielenina, która ląduje w wodzie, a na cycku wystającym z wody smaży się mięso. Tak sobie smażymy, kąski maczamy w sosach które także wchodzą w skład zestawu i dla kompletu mamy jeszcze rosołek. Jak dla mnie smakowało średnio, a wybredny nie jestem. Całość można popić piwem za 0,5 $ kufelek.
Później wizyta w agencji turystycznej, kupujemy wycieczkę do wioski na palach i dostajemy informację iż najlepszym rozwiązaniem transferu na Ko Kut będzie wynajęcie samochodu z kierowcą za 120 $, jest to ponoć jedyna opcja która daje pewność, że zdążymy na ostatni prom na wyspę.
Miałem pisać o wrażeniach i napiszę tak, chciałem omijać miejsca "must see", mając siebie za coś więcej niż turystę, ale czasy Tony Halika dawno się skończyły. Teraz, żeby być obieżyświatem to albo trzeba mieć kasę, albo mieć dużo czasu co dla etatowca w obu przypadkach może być trudne.
Więc proszę nie pogardzać "stonką", bo chcąc nie chcąc też po części nią jesteśmy i jeśli chcemy zobaczyć Angkor Wat to nie ma rady, trzeba płynąć z prądem.
Czy warto zobaczyć Angkor Wat - WARTO i tymi głębokimi przemyśleniami kończę ten wpis.