Mamy skuterki, więc trzeba zobaczyć gdzie jesteśmy, gdzieś na FB mignął mi post z polecajką Ronnie's Coconut Organic Garden to zobaczmy czy warto. A, że jest to po wschodniej części wyspy stąd pomysł, aby tą część eksplorować. Minął rok a my znowu jesteśmy w Azji w czasie chińskiego nowego roku. Praktycznie obok naszego resortu jest chińska świątynia Chao Por Koh Chang Shrine, która jest naszym pierwszym przystankiem. Obchody na Koh Chang nie są tak huczne jak rok temu na Penang, niemniej jakieś są spotykamy kilka osób Taje, Chińczycy kto to wie, którzy w specjalnie przeznaczonej do tego klatce na terenie świątyni odpalają sznury z petardami. Jest głośno, śmierdząco i brudno pomimo klatki papierki z fajerwerków latają wszędzie dookoła. Świątynia niczego sobie, można obejrzeć. Następny przystanek to Khlong Nonsi Waterfall, krótko warto. Po wodospadzie trafiamy Coconut Garden na sticky rice i coconut soup ( tom kha). Właściciel knajpki prosi nas o recenzję na kartce A4 daje nam pisaki. Tu moment zawahania kto coś napisze, narysuje oj artyści to z nas nie są w końcu coś tam skleciliśmy. Gościu laminuje nasze wypociny i przypina pośród chyba już setek innych robi z tego swego rodzaju galerię. Dowiadując się że jesteśmy z Polski pokazuje nam recenzję którą dostał od Tomka Jakubiaka.
Posileni walimy na Long Beach, dojechać tam to już dość solidny rollercoaster, ale dojeżdżamy w jednym kawałku. Zanim trafiliśmy na Long Beach, chcieliśmy się dostać na plażę Wai Chaek, ale info o złym stanie drogi, a bardziej znak o możliwości ukąszenia przez komara z zarodźcem malarii skutecznie nas odwiodły od tego pomysłu. Do tej pory żyliśmy w świadomości, że tajskie wyspy są wolne od tej choroby. Google potwierdziły, że zdarzały się pojedyncze przypadki tego gówna na tej wyspie.
Long Beach fajna jak nazwa wskazuje długa, piaszczysta, pocztówkowa. Krótkie plażowanie, kąpiel czas leci trzeba wracać. Na powrocie kawa w coconut garden, potem prosto do resortu wracamy już po ciemku.