Dojeżdżamy do dworca autobusowego "Nord", przejeżdżając przez uśpione Cebu, wrażenia niezbyt pozytywne, okolice robią wrażenie slamsowatych. Sam dworzec także niezbyt urodziwy, odnajdujemy autobus do Maya, chcemy kupić bilet, ale mówią nam że mamy wsiadać bilety kupimy później. Wsiadamy, wyjeżdżamy, droga przez miasto pusta i dość szybko jesteśmy poza. W trakcie jazdy podchodzi do nas konduktor i sprzedaje bilety za 170 peso od osoby. Taryfiarz na lotnisku chciał 3000 peso za kurs do Maya.
W trakcie jazdy był jeden dłuższy postój mniej-więcej w połowie drogi przy jadłodajni, kupiliśmy bułki które wyglądały smakowicie i dietetycznie ( niby ciemne pieczywo) ogólnie wybór pieczywa był dość spory, ale okazało się, że to co ładnie wyglądało w smaku to już nie bardzo i wszystko smakowało podobnie ( coś jak nasze bułki maślane).
Podczas podróży zastanowiła nas jedna rzecz co jakiś czas do autobusu wsiadał kontroler, który sprawdzał konduktora, a mianowicie liczył pasażerów, przeliczał sprzedane bilety, jechał jakiś czas i wysiadał ( domyślaliśmy się, że chodzi o ukrócenie lewizny) powtórzyło się to co najmniej 5 razy podczas całej trasy.
Około 10 dojeżdżamy do portu, szumna nazwa kawałka falochronu, tu oczywiście celebracja targowania się o opłatę za przewiezienie nas banką (rodzaj łodzi, taki ala trimaran) na Malapascuę, oprócz tego musimy zapłacić po 50 peso za transport małą łódką na bankę, ponieważ z powodu odpływu banki stoją zacumowane na głębszej wodzie.
Wreszcie jesteśmy, wysiadamy dopadają nas pomagacze którzy zaniosą nasz bagaż do resortu, zarezerwowaliśmy dwie doby w Hippocampus resort, oczywiście poprzez Agodę, po rekonesansie zobaczymy czy zostaniemy czy zmienimy miejscówkę.
Meldujemy się resorcie, ale jesteśmy za wcześnie pokoje jeszcze nie gotowe. A więc siadamy w recepcji przy powitalnym napoju i czekamy na nasze pokoje. Pokoje wzięliśmy Superior Aircon, czyli wewnątrz ogrodu z klimą, z klimy praktycznie nie korzystaliśmy, ale w opcji razem była ciepła woda, co dla pań miało istotne znaczenie, w wersji Fan pokoje tego luksusu nie miały.
Krótkie odświeżenie i wyruszamy na rekonesans po wyspie, aby rozeznać się co do innych resortów i znaleźć dive center, który zabierze nas do celu naszej podróży na tę wyspę, czyli możliwość podglądania kosogonów.
W trakcie spaceru spotykamy dziewczynkę która ciągnie "coś" za sobą na żyłce wędkarskiej, podchodzimy bliżej i pytamy się o co cho, a ona odpowiada że jest to jej zwierzątko i nazywa się crab i rzeczywiście targała za sobą kraba na sznurku, nie pieska, nie kotka tylko krabika.
Dziewczynka zaprowadziła nas do baru, który wg. niej był najlepszy na wyspie i jeden z tańszych i chyba miała rację, bo jedliśmy w nim najczęściej.
Na wyspie zadziwiła nas bardzo duża liczba dzieci, małych dzieci, tę tajemnicę wyjaśniła mam pani ze sklepu mówiąc dużo ludzi nie ma pracy, nie ma co robić, to robi dzieci, a przechodzący turyści są nagabywani przez nie słowami "buy souvenir" lub "are you from" itd.
Ogólnie wyglądało jakby dzieciaki przeszły najlepszy kurs z marketingu bezpośredniego.
I tak zeszło do wieczora, wieczorem rozpracowaliśmy Chivasa kupionego jeszcze w Polsce, aby odkazić nasze organizmy.